czwartek, 24 września 2015

Zaanse Schans

 

Zaanse Schans to wyjątkowy skansen położony nad rzeką Zaan, mieszczący się niedaleko Amsterdamu.

Wyjątkowość jego polega na tym, iż część domów w wiosce jest w dalszym ciągu zamieszkała, a niektóre z młynów wciąż pracują. Jednak większość budynków jest zaaranżowana pod turystów, tak więc na terenie skansenu są sklepy z pamiątkami, restauracje czy muzea.

W tym miejscu można w końcu poczuć klimat Holandii, gdzie ogromne wiatraki są na pierwszym, drugim i na każdym kolejnym planie ;)

Z jednego brzegu, na drugi można przejść mostem lub za drobną opłatą przepłynąć łódką. Po dopłynięciu została nam wręczona mapka wioski w języku polskim :)))

Spacer wśród drewnianych domów przecudnej urody, rodem wprost z osiemnastego wieku, gdzie zapach czekolady z pobliskiej fabryki unosi się w powietrzu... ech... żyć nie umierać :)




   Jest to atrakcja którą w Holandii koniecznie trzeba "zaliczyć" !    

Holandia oprócz wiatraków, tulipanów czy sera to również rowery, które są w ilościach niezliczonych  i wszędzie. Rowerami jeżdżą wszyscy, i naprawdę trzeba mieć oczy dookoła głowy, żeby kogoś na rowerze nie uszkodzić.

Baaardzo mi się to podoba i mam nadzieję, że chodź w małej części, Polacy kiedyś również się przekonają do tego środka transportu.


  
            A oto mój faworyt, rower w części bambusowy :)))

Ten dzień również zakończyliśmy nad morzem. Tym razem mogliśmy zdjąć jedną (lub co niektórzy wszystkie) warstwę odzieży i pobawić się jak dzieci :)))









                                    Było BOSKO!

Gdyby ktoś mnie zapytał czy wolę góry, czy morze to zdecydowanie wybieram góry, chociaż morze bez upałów darzę równie wielką sympatią ;)

Jeśli myślicie, że to w końcu koniec mojej relacji z odwiedzin Holandii, to się mylicie :))) Najlepsze zostawiłam sobie na koniec. Zapraszam więc, za... za jakiś czas do bZuziolandii na deserek :)

Buziakuję

bZuzia

 P.S. Jeszcze na dokładkę lista nazw wiatraków ze skansenu :)  Wikipedia jest tu niezastąpiona ;)

sobota, 19 września 2015

Madurodam


Około 1300 km i 13 godzin jazdy "stąd" można zobaczyć cudny park rozrywki. Na świeżym powietrzu w Hadze znajduje się Holandia w miniaturze - Madurodam.
Miejsce warte polecenia osobom w każdym wieku, trzeba tylko mieć czas i zdrowe nogi do obejścia wszystkich fascynujących miniatur. Każda budowla i każda roślina wykonana z zadziwiającą dokładnością. Nawet zaglądając przez okna muzeum można zobaczyć wiszące w nim obrazy. Miniatury drzew, czy ogrodów są w większości wykonane z żywych roślin co potęguje efekt. Skoro jest to miniatura Holandii, a właściwie najważniejszych jej budowli jak również charakterystycznych i ciekawych miejsc, są też kanały wodne z żywymi rybami (bodajże ciągle głodnymi karpiami). Nie mogło zabraknąć wiatraków, fabryk czy wielkiego lotniska. Znajdziecie tam prawie wszystko... :)
Nie ma obawy, że jakiekolwiek dziecko mogłoby tam się nudzić, miejsce jest zaprojektowane specjalnie pod dzieci. Jest wiele ruchomych elementów, które trzeba napędzić własną siłą lub monetą ;) . Tak na przykład można ugasić wybuchający na statku pożar przez pompowanie wody, lub wyprodukować charakterystyczne holenderskie drewniaki. To tylko nieliczne dodatkowe atrakcje w Madurodam, na pewno każdy znajdzie tam coś dla siebie.
Myślę, że grzechem byłoby być w Holandii i tego miejsca nie odwiedzić.





































Gdy już obejdziecie cały Madurodam, zobaczycie wszystko co w Holandii warte jest zobaczenia to koniecznie skoczcie nad morze. Plaża szeroka jak autostrada, fale o jakich można pomarzyć, molo jedyne w swoim rodzaju a woda wbrew pozorom cieplutka.
No i brak  parawanów :)))








Pogoda jak widzicie co niektórym nie przeszkadzała w wodnych harcach :)

Na szczęście w kolejnych dniach wyszło słońce i można było poleżakować już bez piasku w oczach, co udowodnię następnym razem, bo to dopiero początek mojej relacji z Holenderskiej wyprawy :)))

Tymczasem...
 bZuzia

czwartek, 10 września 2015

Na gorąco



Właśnie wróciłam z pobliskiej restauracji, gdzie to rodzinnie wybraliśmy się na wypadzik deserowy. Niestety dla nas, gdy dojechaliśmy oboje z Wojtkiem stwierdziliśmy, że może jednak zjemy coś treściwszego. Zuza na szczęście została przy deserze lodowym, czemu swoją drogą się nie dziwię.
Po przewertowaniu menu w tę i z powrotem (wielokrotnie), Wojtek zamówił placek ziemniaczany z mięsiwem i warzywami na ostro, ja natomiast nie mogłam się zdecydować między sałatką z wędzonego łososia, a warzywną tartą. Sumarycznie padło na tartę. 
Upewniłam się jeszcze, że tarta nie jest mrożona tylko świeża, a Pani uprzedziła o dłuższym czasie oczekiwania ponieważ tartę trzeba zapiec. Zrozumiałe są dla mnie takie rzeczy, więc po przytaknięciu cierpliwie czekaliśmy na nasze pyszności.
To co zobaczyłam na stole po 20 minutach, naprawdę mnie zatkało... w głowie (autentycznie!) sto myśli, czy Wojtek coś takiego zamówił? Bo przecież nie ja!?
Na stole stanęło małe naczynie do zapiekania z którego niemalże wysypywały się marchewki, kalafior i inne warzywne cuda...Wszystko było skąpane w sosie i jakby jeszcze było mało obok pełna sosjerka sosu grzybowego (chyba, przynajmniej tak wyglądał). 
Brakowało tylko jednego... CIASTA! 
O zgrozo, o co chodzi myślę, może zamówiłam coś innego? Może Pani pomyliła dania? W panice pomyślałam nawet, że może ciasto jest pod spodem!? 
Chwyciłam za widelec i ostro zaczęłam szukać choćby najmniejszego śladu po cieście... na nic to się zdało... nigdy go tam nie było. No chyba, że ktoś złośliwy wyjadł je po drodze ( Pani nie podejrzewam!).
Zupełnie zbaraniałam...
Ku niezadowoleniu Wojtka, poszłam do Pani wyjaśnić kwestię zamówienia. Z przepraszającą miną, zapytałam czy to na pewno moja tarta. Pani zdziwiona przytaknęła, na co ja zapytałam gdzie jest główny składnik tarty - ciasto. Pani z jeszcze większym zdziwieniem odpowiedziała, że już od dawna nie robią na cieście....
No i tutaj zęby posypały się na podłogę z otwartej mojej buzi...Zabrakło mi  ( z zaskoczenia) języka w buzi, bo teraz sobie myślę, ileż to ja szczegółów mogłam się jeszcze dowiedzieć. Dlaczego tak, czy to decyzja kucharza, czy klienci nie chcieli ciasta, a może jeszcze jakaś inna zawiła historia... Pozostaje mi tylko teraz samej się zastanawiać co i jak :(

"TARTY" oczywiście nie przyjęłam, zamówiłam sałatkę z łososia. Swoją drogą, później trochę żałowałam, bo może te gotowane warzywa w sosie były by bardziej zjadliwe!?

Ja nie jestem Magdą Gessler, jednak podejrzewam, że kucharz w owej "restauracji" nie był Top Szefem i nie przygotował tej tarty tak, że nie można jej było rozpoznać. Świadczył o tym również niezjadliwy placek Wojtka, a wierzcie mi, że on jest baaardzo tolerancyjny w tych sprawach, więc musiało być naprawdę źle :)

No i teraz moją głowę pogrąża tysiące myśli, że naprawdę w mojej okolicy nie można SMACZNIE zjeść. Lokal o którym mowa, postawił na ilość a nie na jakość. Czy ludziom wystarczy tona jedzenia na talerzu i już jest git? Przerażające! Bo mnie osobiście to wręcz zniechęca. 

Jedno jest pewne, tarty muszę robić sama :)


Korzystając z tematu, pochwalę się pysznymi drożdżówkami pełnoziarnistymi. Nie myślałam, że takowe mogą być, bo nigdy takich w sprzedaży nie widziałam. Czego to jednak człowiek nie wymyśli z braku laku, a dosłowniej z braku mąki pszennej. 
Na początku miała być mała domieszka pełnoziarnistej, ale w sumie wyszło 3 do 1. Obawa była, że nie wyrosną, albo będą zakalcowate bo pewnie w takim przypadku wszystkie proporcje przydałoby się zmienić. Wyszły jednak przepyszne a obawa, że Zuzka może nie chcieć takich była durna :) Zuza zajadała aż jej się uszy trzęsły. Nie wiem, może jej tam w szkole coś nagadali o zdrowym jedzeniu... ;)
Tak czy siak cieszę się, że ja za pieniądze nikomu nie gotuję, robię to z czystej przyjemności :)

Może trochę przydługo dzisiaj, lecz terapeutycznie dla mnie :)))
Dzięki Wam serdeczne za "wysłuchanie". Mam nadzieję, że nie przyślecie mi za to rachunków ;)


Buziaków tysiące
bZuzia

P.S. Powoli się rozkręcam i powracam... już niedługo...